26.8.11

#52







Padwa to miasto bez drzwi. Ma plac bez trawy, porośnięty zieloną murawą. Po ulicach jeżdżą jednotorowe tramwaje. Brokatowy św. Antoni macha do naiwnych turystów, a brodaty carabinier pilnuje, by rower prowadzić po miejskim bruku.
Z Mediolanu jechałyśmy do Padwy 5 godzin. Była niedziela. Przesiadki spędzałyśmy na dworcowej ławce jedząc przemycone z Polski salami. Bez chleba.
Mieszkałyśmy w zagłębiu kebabów.
Widziałam dwie Padwy. Tę na prawo od dworca i tę na wprost. Po prawej są murzyni. Na wprost turyści.
Dzień przed naszym przyjazdem kogoś zamordowali.
Oglądałyśmy miasto nocą. Na ścianach wyświetlają filmy, a Włosi są z cukru, bo uciekają przed deszczem. Najdroższe lody chowają w aluminiowych pojemnikach, pod przykrywką. Kiepsko jak nie znasz włoskiego. Będzie niespodzianka.
Dużo tam Wenecji. Jest lew. Są kanały. Są maski. Nie ma wyspiarskiej atmosfery.
Kościół przykryty był rusztowaniem. Zamknięty. Do galerii pod placem nie znalazłyśmy wejścia. Szklana śluza wyregulowała poziom wody. Zapomniałyśmy pójść do ogrodu botanicznego.
Na przystankach nie ma ławek. Jest za to długa pozioma rura, o którą można się oprzeć. Nie polecam, jeśli czeka się dłużej niż 10 minut.
Na placu bez trawy był targ. Kilka straganów z owocami i warzywami. Jak z obrazka. Kupiłyśmy dwie ogromne brzoskwinie. Były unijne.
Padwa jest męcząca. Dużo samochodów. Dużo ludzi. Mało architektury.
Pyszne cappuccino  za 1 euro. Z rogalem.  










Brak komentarzy:

Prześlij komentarz